Siedem dni. Tyle wystarczyło, abym porzuciła siebie, swoje
myśli i stała się podróżą.
Tak zwyczajnie. Nie wiedzieć, jak dokąd, po prostu żyć.
Oddzieliłam siebie od siebie, taka wolna i spokojna.
Spałam w namiocie. Na plaży (nigdy nie pomyślałam, że piasek
może okazać się tak twardy), na skarpie, w parko-lesie.
Bałam się jak cholera. Wyobraźnia robi swoje. Wielkie oczy w
środku nocy i zaklinanie się, że już nigdy, już nigdy do jutra.
Budząc się wraz ze wschodem słońca, bo to zdecydowanie ono
wyznaczało godziny życia. Żyłyśmy razem z nim. Może trochę obok.
Ale zrobiło swoje.
Kolor mam służącej, nie jestem białą jak szlachta, arystokracja. Trudno, mogę
być chołotą pracującą w polu, ale ten odcień zdecydowanie mnie ubiera.
Odpinam zamek dwusekundowego domu i widzę bezkres morza,
słyszę fale rozbijające się o brzeg i już się nie boję.
Rozbieram się, zanurzam.
Oczyszczam.
Głowę i ciało.
Supertramp to plecak, kilka papierów i okrągły dom noszony
jak skorupa. Był plan, ale nie okazał się dostatecznie dostosowany do otaczających
realiów.
Dopiero dziś domyłam się, położyłam na chwilę na miękkim
łóżku, wypiłam kawę. 7 dni zimnych pryszniców na plaży, bez spojrzeń w lustro,
spędzone z przypadkowymi ludźmi, którzy widzieli w nas najczęściej siebie z młodości.
Choć kraj nie urzeka gościnnością, uprzejmością.
Droga sama wyznaczała tryb naszego życia, miejsce na posiłek
czy sen. Bez naszego pozwolenia. Oddałyśmy jej władzę. Bezcenne.
Podróż to ludzie. Był Giuseppe, który nagle zaproponował
wycieczkę do fabryki sera, bo akurat tym się zajmował, był Walter-podstarzały
hippies, który zabrał nas 40-letnią Cytryną do oazy na plaży. Był Roberto,
który urzekł nas muzyką. Był też pan Marian i to w niedzielę – dzień święty
czyli wizyta w Kościele. Był też piknik z polską kiełbasą i ogórkami – nie mogłyśmy
mu odmówić. Sprawiłyśmy mu radość naszą obecnością, niczym więcej. Nieznajome
dwie istoty z plecakami niosące trochę świeżości do codziennej rutyny.
Był też mijany Polak, na rowerze, był okrzyk radości, uśmiech.
Jak to miło, jest mijać rodaka, a jeszcze na rowerze. Tak chciałam z nim
zamienić chociaż słowo. Rowerowa wyprawa, to to, o czym marzę. Cały wyjazd
czytałam „Campa w sakwach”. No i postanowiłam zrobić mini rajd, wsiadam na
rower i jadę. Po Wielkopolsce. Pokręcę, pokręcę i odpocznę. Najem się wolności.
Życie zwolniło. 7 dni wypełnionych mną i nowościami. Morzem,
słońcem, drogą. Nie all inclusive tylko niewiadoma. Zmęczenie, głód, plecak i
kombinowanie.
Tak się zastanawiam czy ludzie biorą kredyt na szczęście czy
kupują sobie szczęście na kredyt? Biorą kredyt na wszystko, to i dlaczego nie
na szczęście.
Czym jest szczęście? Chwilą. Ziarnkiem piasku, wzburzoną
falą, czystym ciałem i ubraniem, kolejną przeczytaną stroną, kolejną nocą.
W obliczu globalizacji życie na kredyt jest normą, dom,
luksus, Egipt. A ja wzięłabym go na moje chwile.
Albo może zbierać szczęście na zapas? Najeść się do syta,
dostać pożyczkę. Tylko kto podżyruje za moje szczęście? Pożyczka ta byłaby
najwyżej oprocentowana i nie do spłacenia.
Szczęścia nie można kupić, można je dostać, czuć, chwytać,
słyszeć, smakować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
"Nic tutaj nie rozprasza. Ani zapach, ani wygląd, ani to, że
piersi są zbyt małe. W sieci obraz siebie kreuje się słowami.
Własnymi słowami"