poniedziałek, 30 lipca 2012

żyję słowami, mówię czynami
czekam oczami i uszami
strach moim głodem, nakarm mnie odwagą
utopiona w swoich myślach nie wiem jak dokleić Ten kawałek, Ten tak bardzo brakujący
dystans moim murem.
rzuć granat, rozsadź mnie na kawałeczki, a potem pozbieraj.
wybaw mnie od zła wszelkiego i wódź na pokuszenie.
i przeproś, że tyle musiałam czekać.

niedziela, 29 lipca 2012

dwa koła

zmęczenie moim obrazem
łóżko moim rajem
wiatr w plecy moim silnikiem
mięśnie moją mocą
odległości, podjazdy moją miarą wytrwałości
muzyka moim przyjacielem
samotność moim czasem
koniec języka moim przewodnikiem
woda moim paliwem
dwie zdrowe nogi moim błogosławieństwem
telefon do przyjaciela moim wybawieniem
plecak moim domem
głód moją bajką na dobranoc.
cisza moją nagrodą
pomost moim stołem, rzeka moim obrusem
bociany moimi gośćmi na śniadanie
maliny moim deserem
spokój moim wyzwoleniem.

środa, 25 lipca 2012

Zwolnij!



Siedem dni. Tyle wystarczyło, abym porzuciła siebie, swoje myśli i stała się podróżą.
Tak zwyczajnie. Nie wiedzieć, jak dokąd, po prostu żyć.

Oddzieliłam siebie od siebie, taka wolna i spokojna.
Spałam w namiocie. Na plaży (nigdy nie pomyślałam, że piasek może okazać się tak twardy), na skarpie, w parko-lesie.
Bałam się jak cholera. Wyobraźnia robi swoje. Wielkie oczy w środku nocy i zaklinanie się, że już nigdy, już nigdy do jutra.
Budząc się wraz ze wschodem słońca, bo to zdecydowanie ono wyznaczało godziny życia. Żyłyśmy razem z nim. Może trochę obok. 
Ale zrobiło swoje. Kolor mam służącej, nie jestem białą jak szlachta, arystokracja. Trudno, mogę być chołotą pracującą w polu, ale ten odcień zdecydowanie mnie ubiera.

Odpinam zamek dwusekundowego domu i widzę bezkres morza, słyszę fale rozbijające się o brzeg i już się nie boję.
Rozbieram się, zanurzam.
Oczyszczam.
Głowę i ciało.

Supertramp to plecak, kilka papierów i okrągły dom noszony jak skorupa. Był plan, ale nie okazał się dostatecznie dostosowany do otaczających realiów.
Dopiero dziś domyłam się, położyłam na chwilę na miękkim łóżku, wypiłam kawę. 7 dni zimnych pryszniców na plaży, bez spojrzeń w lustro, spędzone z przypadkowymi ludźmi, którzy widzieli w nas najczęściej siebie z młodości. Choć kraj nie urzeka gościnnością, uprzejmością.
Droga sama wyznaczała tryb naszego życia, miejsce na posiłek czy sen. Bez naszego pozwolenia. Oddałyśmy jej władzę. Bezcenne.
Podróż to ludzie. Był Giuseppe, który nagle zaproponował wycieczkę do fabryki sera, bo akurat tym się zajmował, był Walter-podstarzały hippies, który zabrał nas 40-letnią Cytryną do oazy na plaży. Był Roberto, który urzekł nas muzyką. Był też pan Marian i to w niedzielę – dzień święty czyli wizyta w Kościele. Był też piknik z polską kiełbasą i ogórkami – nie mogłyśmy mu odmówić. Sprawiłyśmy mu radość naszą obecnością, niczym więcej. Nieznajome dwie istoty z plecakami niosące trochę świeżości do codziennej rutyny.
Był też mijany Polak, na rowerze, był okrzyk radości, uśmiech. Jak to miło, jest mijać rodaka, a jeszcze na rowerze. Tak chciałam z nim zamienić chociaż słowo. Rowerowa wyprawa, to to, o czym marzę. Cały wyjazd czytałam „Campa w sakwach”. No i postanowiłam zrobić mini rajd, wsiadam na rower i jadę. Po Wielkopolsce. Pokręcę, pokręcę i odpocznę. Najem się wolności.

Życie zwolniło. 7 dni wypełnionych mną i nowościami. Morzem, słońcem, drogą. Nie all inclusive tylko niewiadoma. Zmęczenie, głód, plecak i kombinowanie.

Tak się zastanawiam czy ludzie biorą kredyt na szczęście czy kupują sobie szczęście na kredyt? Biorą kredyt na wszystko, to i dlaczego nie na szczęście.
Czym jest szczęście? Chwilą. Ziarnkiem piasku, wzburzoną falą, czystym ciałem i ubraniem, kolejną przeczytaną stroną, kolejną nocą.
W obliczu globalizacji życie na kredyt jest normą, dom, luksus, Egipt. A ja wzięłabym go na moje chwile.
Albo może zbierać szczęście na zapas? Najeść się do syta, dostać pożyczkę. Tylko kto podżyruje za moje szczęście? Pożyczka ta byłaby najwyżej oprocentowana i nie do spłacenia.
Szczęścia nie można kupić, można je dostać, czuć, chwytać, słyszeć, smakować.

niedziela, 15 lipca 2012

imiękropkanazwisko

Podpisałam właśnie nowy błyszczący plastik
imieniem i nazwiskiem
trzynaście liter
i co dalej? 

weryfikacja

nazwa własna
jednostka i odrębność

pozorna niepowtarzalność

ania,ola,magda,anna,aleksandra,magdalena
przecież to tylko kilka liter, które mają nas opisać, nazwać.
tak, nazywają nas jak przedmioty
wabimy się jak domowe zwierzątka
mogę nie używać imienia. będziesz dla mnie tą samą osobą czy nazwę cię piotrem czy mikołajem.
mikołaj miał strasznie szorstki zarost, całował mnie wczoraj po rękach i nie uprawiał seksu od siedmiu miesięcy. przedstawił się. po co?
a ja nadałam sobie nowe imię - NIEWAŻNE

największym paradoksem są jednak dla mnie spotkania anonimowych uzależnionych.
jestem adam, nie biorę od tygodnia
jestem marta, nie piję od miesiąca
anonimowość z imienia.

nazwisko rodowe. nazwisko przybrane.
które jest ważniejsze.

nazywanie, tytułowanie. pan,pani.
wszystko to takie relatywne, bo przecież ja byłabym taką samą Moną gdybym była Anną Kowalską. 
Człowiek to nie identyfikator, to nie litery, to nie cyfry.

Może to rezultat oswojenia.
Tak, żeby 'coś' było 'czymś trzeba to nazwać. Byliśmy dzicy, więc nadali nam imiona. Byliśmy wszyscy tacy sami, więc oddzielili nas nazwiskami. Ale to nie nasze nazwiska. Dostaliśmy je. Za darmo, a przecież nic nie ma za darmo, więc trzeba będzie jeszcze za nie zapłacić.

Wychodzę poza swoje litery, będę kimkolwiek. Nazwij mnie jak chcesz. 




czwartek, 12 lipca 2012

Piętra

Chodzę i myślę kogo widzę w danym oknie. Czyja gitara patrzy na mnie z okienka z Dragona, tam na drugim piętrze, z ogródka ją widać. Albo kto ma fioletowe ściany na Garbarach, tam na trzecim piętrze, na rogu Wodnej, albo na Yeżycach, ten baldachim w sypialni na pierwszym piętrze.

Kto może mieszkać na ostatnich piętrach, na poddaszach, które bez pamięci kradną mnie. Całą. Skos, guz. Jeśli nie barka to pod dachem schron.
Najwyżej mieszkał kiedyś plebs. Mi to absolutnie nie przeszkadza, mogę mieszkać wysoko, a być niska. Taki paradoks. 

Od zawsze podziały istniały. Kasty, warstwy, klasy. I istnieć będą. 

Nasuwa mi się wspomnienie, jak też mieszkałam na poddaszu, nie na szóstym, ale na czwartym, tam, gdzie hotelowa winda już nie dojeżdżała. Też byłam służbą, na Saksach, kiedy funt kosztował sześć polskich złotówek, a ja byłam polską studentką.
Jest to czas, którego pewnie większość mogłaby się wstydzić, ale dla mnie to jeden z bardziej kolorowych okresów. Pomyślelibyście kiedyś o zwijaniu końcówek papieru toaletowego w specjalny dzióbek (jak tatuś zrobi dzióbek...) o zwijaniu ręczników w specjalne rulony. Nie wspominając o takim ścieleniu łóżka, że na samą myśl uśmiech wraca na moje usta. Prześcieradła, koce, podkołderniki, pinćdziesiąt poduszek, narzuty, king sizy, istna magia. Teraz znam te sztuczki hotelowe i przestrzegam - uważajcie!

Kiedyś szłam Św. Marcinem, tam jest taki stary neon 'bar tempo'. Rozmawiałam z najwyższym człowiekiem jakiego znam, o Kimśtam, nieważne. Była to historia mężczyzny, kolegi chyba jego, pracował w jakiejś informatycznej firmie, krawacik, komputer, biurko, no i hajs. Ale ten kolega przywykł do tego, a szczęśliwy to był, jak jeszcze przed 'tą' poważną pracą kopał rowy. Wstawał skoro świt, zmęczył się, wrócił i odpoczywał. Nie myślał o pracy, która nie daje spokoju, która ciągle ściska myśli i nie pozwala się uwolnić. Przywołuję te historię zasłyszaną, na tym św. Marcinie, bo gdy ja pracowałam na tych Saksach sobie, to też było beztrosko. Była praca i to nielekka. Chłodnia, 5 stopni i układanie plasterków w specjalny sposób, odmóżdżenie totalne, do tego pogoda angielska - wiecznie wilgotna-(w tamtych okolicznościach zdecydowany minus ;) Ale byłyśmy szczęśliwe. Każda wolna chwila spędzona w angielskich autobusach eksplorując Kornwalię. 
Potrafiłyśmy śmiać się z naszej pracy, zostałyśmy oficjalnie, już wtedy połączone pieczęcią na całe dalsze życie poprzez Wspomnienia, które mamy. Najnudniejsza praca, taśmowy sposób myślenia. Ale coś dawało nam tę radość. Że chciało nam się siedzieć na plaży i smażyć burgery. Mimo pięćdziesięciogodzinnego tygodnia pracy my nadal potrafiłyśmy się połączyć w naszej wspólnej angielskiej niedoli, żartować z naszych plasterków, strojów.

Nieszczęścia łączą i to cholernie.

Ale wracając do ostatniego piętra. Do Rakiety, która była Portugalką i gdy nie znała angielskich słów wydobywała z siebie 'bżżżżż' i pokazywała i wszystko było jasne. Gdy się wyprowadzałyśmy z naszej bawialni i syfialni - dałyśmy jej lustro. Ucieszyła się, bo swoje miała tak wysoko, że nie sięgała i widziała tylko kawałek twarzy. Napiwki pod poduszkami, szczęki w szklankach, śmiech do łez przy polerowaniu pryszniców i przypadkowycm odkręceniu wody. Najstarsza szefowa świata z powyginanymi paluchami i maniakalnie składająca pościele.
Frytki i paluszki rybne jedzone na schodach dla służby. Bubu, której podarowałyśmy książkę "Grecki skarb', bo kiedyś była polonistką która mimo swoich 60 lat nurkowała pod łóżkami i odkurzała najdokładniej z nas wszystkich. 
Był też ten widok

Były epizody z Henrym - czyli moim mężem angielskim - odkurzaczem, który za cholerę nie chciał kooperować. Było tyle historii, było tyle śmiechów, są przyjaźnie  z tego wspólnego moknięcia, ze wspólnego piasku w oczach, z tych chwil spędzonych pośrodku niczego w karawanie. Dziś to już z perspektywy upływającego czasu chwile wspomnień i radości, tych momentów, kiedy łzy śmiechu nie pozwalają mówić, a próba wypowiedzenia każdego kolejnego słowa pogrąża nas jeszcze bardziej, wtedy może i nie było nam tak wesoło, ale jedno jest pewne - było warto.

Byłyśmy wtedy najniższym piętrem społecznym, ale kończyłyśmy nasze 8 godzin i byłyśmy wolne. Praca fizyczna, której tak się wszyscy boją dała mi niezłą nauczkę, nauczyła mnie być taką jaką jestem teraz, wiem, że nic nie przychodzi łatwo, wiedziałam już na studiach jak to jest wstawać o piątej i zasuwać pod górę trzy kilometry do pracy, ale wiedziałam też z jaką satysfakcją można potem było kupić swoje rzeczy. Tylko kurwa moje. Za moje pieniądze, a nie od mamy. Samodzielność - tego mnie nauczyły te polskie saksy.Niestety nie oszczędności - mimo, że wiem, że trudno przychodzi, nadal łatwiej wychodzi. "chwile ulotne" Ale też takiej bezwarunkowej pomocy i bezinteresowności. Ja dziś nie potrzebuję, ale nie wiem jak będzie za tydzień, za dwa. Nie chcę mieć Ciebie na chwilę, ale na dłużej, nie tylko w potrzebie, ale i w radości i w twojej potrzebie. Bo to jest znak dopuszczenia kogoś bliżej - kiedy pozwalamy mu być, kiedy nam jest źle, ale pozwalamy mu się też cieszyć naszą radością, dajemy siebie po kawałku.

W nieszczęściach znajduje się kompanów - można razem się poużalać, ale my się użalałyśmy w tak zabawny sposób, że chyba nikt tego nie potrafił robić tak jak my. Byli wokół nas wiecznie niezadowoleni. Byli też tacy, którzy czekali nas przy wielkim kuchennym stole i odciski na tyłku dostawali. Czekali, aż wrócimy z jakimiś czekoladkami, pochowanymi po kieszeniach, czekali na chwilę rozmowy, albo żeby zabrać nas na fisz end czips godzinę drogi, na plażę. Były lolki w szicie (po ang. szopa to shet), były zmęczone kręgosłupy i kolana, ale co najważniejsze - były pełne życia mózgi! 



wtorek, 10 lipca 2012

reset


tak myślę, czy aby zrobić lakonicznie zwany reset w zyciu potrzeba przełomowej chwili?
musi nastąpić moment zero i dopiero po takim wstrząsie jest możliwa nowa droga?

można się spakować, pojechać do innego miasta.
tylko nie chce się podejmować trudu, gdy Tutaj już coś/kogos tam mamy.
wikłamy się w dziwne relacje i z czasem przyzwyczajamy.
przyzywczaić można się nawet do bólu.

można kupić nowe buty, nowe spodnie, zmienić fryzurę i kolor włosów
można uciekać przed samym sobą, nie wiadomo po co i nie wiadomo dokąd.

czy aby zacząć od zera potrzeba odwagi? gdzie jest granica między rozsądkiem, a odwagą. Odważyć swoje możliwości. Można się przeliczyć, można zahaczyć o nierozwagę, można błednie określić drogę.

Czy warto kilkakrotnie zaczynać od początku? Mając pięćdziesiąt lat i trzydzieści początków. bedziemy kraść życia panu Bogu/Diabłu, a sami skończymy bez umiejętności stateczności, chęci podjęcia trudu; mając w zanadrzu nowy początek.

Zacząć być Człowiekiem lepiej późno niż wcale. Obudzić/pobudzać swoje człowieczeństwo.
Jednak czy da się zamykać każdą historię na ostaniej stronie i zaczynać nowy rozdział? Na naszych oczach, w naszych ciałach, umysłach, bliznach ona piszę się na zywo. Wiecznie live. Jest sens burzyć to w imię idei o nowym, lepszym swiecie?

Chyba dochodzę do wniosku, że potrzeba nam, ludziom, istotom wygodnym, które boją uciec się od czegoś nie najlepszego, ale też nie najgorszego, przede wszystkim znanego -  bodźca. Jakiegoś ulimatum. Tak to dobre słowo. Potrzeba nam bata/kata nad głową, który otrzeźwi w odpowiednim momencie, albo pozwoli zasnąc i przeczekać. Czasem warto chwilę poczekać. Ale ile trwa chwila?

Przełomy - tak. Nowe początki - ostrożnie, dopełnienia/wypełnienia - o tak!

niedziela, 8 lipca 2012

'światopodgląd'

mam google earth. tam mogę zobaczyć świat cały. przejść się myszką(!)

mam obolałą głowę i oczy.

lubię, kiedy te ich włosy na rękach delikatnie dotykają moich.
tak przypadkiem, czasem.
bo czasem, to nie zawsze.
i czasem to nawet lepiej.
bo można tak na zawsze?

można być i bywać. albo jednocześnie być i bywać. być ciałem, bywać umysłem.
obcować fragmentarycznie. tylko jedną półkulą, jedną dłonią.
można przecież.

mam pogląd na świat. mam też podgląd. i on mnie tak męczy. chciałabym się wyzbyć tego podglądu, od tego bolą mnie zmysły. wszystkie.

świat będę mogła ocenić ex post. jak zobaczę i poczuję, tylko muszę się pozbyć tego bólu, niechęci. coraz lepiej mi ze sobą. tylko ze sobą. ale przecież ja lubię być w tłumie. chyba pomyliłam drzwi i weszłam bez zaproszenia.

pomyłka? 'tak miała moja matka na drugie'

popłynę łodzią podwodną, pod ten cały świat, zobaczę co jest pod. sprawdzę korzenie i zbadam stopy. poznam wszystko od dołu. będzie to bardziej logiczne i bez zbędnych osądów. widoki z dołu są inne. ukryte między udami.
wypożyczę sobie jeden, tak jak wypożyczam kawałek nieba, na który patrzę i odpływam. niebo jest wspólne, jak już prawie nic na tym świecie.
ja chcę być wspólna, zazębić się, znaleźć pasujące kawałki układanki do mojego świata, do mojego kawałka.

poniedziałek, 2 lipca 2012

momenty

pamiętam kiedy siadaliśmy w korytarzu, gasiliśmy światło i oglądaliśmy bajki na takim oto wynalazku:

pstryk.

chowam bezsenność w koszuli. chowam siebie w szczelnej torbie i czekam na zastrzyk powietrza.
odkrywam siebie. mierzę siebie. z góry. z dołu. z lewej i z prawej.
radość ukrywam w uśmiechu, szczęście w nogach i rozwianych włosach. pokazuję siebie poprzez litery. pisane i czytane.
szukam siebie w zakamarkach. znajduje w zatłoczonej przestrzeni.
ciągle gonię, uciekam.
patrzę za siebie i przed siebie. rozglądam się na boki, uważam.

pstryk.
pamiętam ten wzrok, jego uśmiech, jej oczy zapłakane, jego słowa, pierwsze kino, pierwszą wycieczkę.
schowałam się w lesie, w tym momencie właśnie, gdy wszystko miało się ułożyć jak w bajce, ja się schowałam. ukryta pośród przyrody przegapiłam coś. ale tez coś zyskałam. jednak bilans zysków i strat nie jest wyrównany.
od wtedy boję się już ukrywać.
teraz się pokazuję.

pstryk.
rozwijam nić Ariadny, zostawiam ślady i drogowskazy.
czasem jakbym czuła się nie sobą. jakbym zatraciła rzeczywisty obraz.
jakbym miała bóle fantomowe. części ciała i wnętrze nienależące do mnie. ktoś mi wypożyczył, oddał na przechowanie.
tylko gdzie jest moje??! krzyczę, pytam, wariuję.

pstryk.
boczna uliczka. nie ma tutaj centrum. jest enklawa. ekran i trzy osoby.
'wszystko płynie'
wychodzę i już minął ten mój moment odpłynięcia.
słońce razi mnie i moje myśli. poraziło emocje i uczucia. znów się chowam, do swojej skorupy.

pstryk.
dźwięki.

pstryk.
limit zdjęć się wyczerpał. chciałam idealnego obrazu. teraz wiem, że to nie jest mój cel. idealny obraz. chcę rozmazany, brzydki, ale prawdziwy.
36zdjęć. jestem starym modelem. nie mam karty pamięci.
zwykłą kliszę w głowie. jestem prosta, zwykła i przeterminowana.

a Ty pamiętasz swoje
36 klatek, 36 momentów?



niedziela, 1 lipca 2012

Prezenty



Od wczoraj chodzimy i rozmawiamy z włoskim akcentem. Aparrrato,  fotografio, makaronoo, wymachujemy ‘ręcami’ jak na Włochów przystało.
Ja i ona. Lecimy do trzeciej, która mówi, że dostaje na głowę z nami. Nastąpiło bardzo szybkie podjęcie decyzji o tygodniowym urlopie. Trochę samolotem, trochę na stopa. Namiot.
-„jesteśmy zajebiste, gratuluję sobie takiego cyjaciela”, ktoś chce jeszcze dyskutować? Nie ma o czym rozmawiać, jest zestaw do nurkowania, kapelusz słomkowy i One.
Jestem człowiekiem bez totalnej orientacji na mapie. Szydzą ze mnie na każdym kroku, mówią, że Wenecja to blisko z Mediolanu (kto wie?:) i takie tam.. Ale co zrobić.
A jak ja jeżdżę po Cytadeli, chyba w kółko, bo często mijam tych samych ludzi, mało tego wandale poprzeklejali cyferki na planie i już zupełnie zwariowałam, choć i tak do końca nigdy nie potrafiłam znaleźć drogi akurat wg planu...
A w lesie na Dębinie – niespodziewanie wyjeżdżam w miejscu, w którym wjechałam.
Czary, mówię Wam. Ale za to potrafię się często zaskakiwać, zawsze jakiś plus. Tak jak Alzheimer to codzienne poznawanie nowych ludzi…

Jest taki kawałek, który nierozłącznie kojarzy mi się z wakacjami w Kornwalii. Z rokiem, w którym nasi znajomi, nie wiem czy już przyjaciele mieli 30 urodziny. To jest tak dziwna więź, że możemy nie rozmawiać rok, ale jak się zobaczymy to znika cała ta dziura.
Kornwalia, kraina niebiańska, ocean, piasek. Były urodziny, ognisko, plaża, gitarrra. Wpadłyśmy na pomysł, że ustawimy ze świeczek wielką trzydziestkę. Pracowałyśmy w hotelu, ‘zbijały’ nam się wtedy szklanki, które posłużyły jako świeczniki. Gdy już trochę się ściemniło ustawiłyśmy naszą instalację i …


Potem był rok 25 urodzin.
Na pierwszy ogień poszła moja imienniczka. Zrobiłyśmy album ze zdjęciami od ‘zera do milionera’. Babcie, dziadkowie, rodzice, przyjaciele – były łzy wzruszenia. Było przyjęcie niespodzianka z ludźmi z całej Polski i zielony rower. Cóż to była za radość i likier zwany blue lagoon.

Potem był koncert Swell Season, który gdzieś tam wyszperałam, a że Ona wielką fanką to zapakowałyśmy ją w pociąg i do stolicy, do ostatniej minuty nie wiedziała kto zagra.
Była też podróż do Barcelony – prezent łączony. Zachwyty, przygody, Costa Brava – prezent wymarzony.

W życiu się jakoś tak układa, że czasem już na początku wiesz, że za pół roku będzie koniec. Tak było na Erasmusie, choć nie wszystko się skończyło, ale łączy Was ten czas, tamte przygody, tamto życie. Wtedy najlepszym prezentem okazały się zdjęcia. Kalendarze, albumy, flagi – wielkie łzy na pożegnanie – na mojej pożegnalnej fladze ‘tam twój dom, gdzie serce twoje ty chuju jeden’ – bezcenne.
Zdjęcia to zapisy wspomnień, każde ma swoją historię, niektóre wywołują łzy śmiechu, niektóre przerażenie, ale one są ogromnym bogactwem, zapisem chwili szczęścia.

Była też książka, która wywołała istną lawinę. Uśmiech w podzięce, za który przejechałabym świat dookoła.
Było mnóstwo małych rzeczy, które wywoływały radość. To uczucie, które sprawia, że nawet najbogatszy człowiek cieszy się z pary skarpetek, ta chwila napięcia, ta skromność, bo nigdy nie wiem jak się zachować jak ktoś mnie chwali, niby skromnością nie grzeszę, ale te sytuacje mnie stawiają w zakłopotaniu – no może trochę, bo potem, potem to już tylko można najeść się radością drugiego człowieka, która ma miliony kilokalorii i pozostać wspomnieniem. To przecież cel człowieka – zapisać się w pamięci i historii, nie pozostawać nieobecną, niezauważoną jednostką, być kimś najważniejszym dla drugiej, trzeciej czy entej osoby.

Nie być złodziejem wspomnień, ale doręczycielem.
Nie być stręczycielem, lecz przyjacielem.
W zgodzie z sobą i naturą pozostawać, rozwijać się nie przestawać.
Człowieka drugiego szanować, lecz siebie także pielęgnować.
Zadowolonym będąc innych dopiero można ratować.